Dzień amerykańskiego chaosu
Joe Biden nie zdążył formalnie objąć urzędu, a Ameryka weszła w pierwszy polityczny kryzys tej kadencji
Post Dzień amerykańskiego chaosu pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.
Joe Biden nie zdążył formalnie objąć urzędu, a Ameryka weszła w pierwszy polityczny kryzys tej kadencji
6 stycznia w Waszyngtonie demokratyczna formalność przeistoczyła się w tragedię. Kongres zebrał się, by zatwierdzić wyniki wyborów prezydenckich, co tradycyjnie poprzedza przekazanie władzy jednej administracji w ręce kolejnej i uroczystą inaugurację urzędowania głowy państwa. To wyłącznie konstytucyjny rytuał, który nie ma wpływu na wynik samych wyborów. Tego samego dnia spływały jednak też ze stanu Georgia wyniki z podwójnych wyborów uzupełniających do Senatu. Gdyby obydwa mandaty przypadły partii prezydenta elekta Joego Bidena, demokratom, dałoby im to pełnię władzy w Waszyngtonie – kontrolę nad obiema izbami Kongresu i Białym Domem. Fakt, że te dwa wydarzenia zbiegły się w jednym dniu – i że oba przybliżają Amerykę do zmiany władzy – mógł dołożyć się do późniejszej tragedii, choć z pewnością jej nie sprowokował.
Tego też dnia w Waszyngtonie zebrali się bowiem zwolennicy prezydenta Trumpa, antymaseczkowcy, wyznawcy teorii spiskowej znanej jako QAnon, a także ludzie, którzy nie uznają wyniku wyborów lub po prostu bardzo nie chcą pożegnać się z 45. prezydentem. Po południu, gdy trwało posiedzenie w Kongresie, tłum wdarł się do budynku. Przy żenująco bezradnej postawie policji i służb udało się chuliganom wybić okna, wejść do Kapitolu, w tym na salę obrad, i do gabinetów najważniejszych polityczek i polityków w kraju. Doszło do zamieszek i wymiany ognia, wewnątrz rotundy Kapitolu rozpylono gaz. Polityków trzeba było ewakuować, w tym także wiceprezydenta Mike’a Pence’a – jak na ironię wybranego przez tych samych ludzi, którzy szturmowali w tym czasie budynek. W atakach na policję i służby porządkowe oraz w zamieszkach zginęło pięć osób (tyle ofiar potwierdzono do piątkowego popołudnia), w tym funkcjonariusz.
Świat obiegły zdjęcia wytatuowanego człowieka przebranego w kostium bizona – działacza radykalnej prawicy w Arizonie – który wchodzi na mównicę w opanowanym przez chuliganów budynku. W miejscu, gdzie przemawiali Abraham Lincoln, głowy państw, przywódcy świata i pół tuzina noblistów, rozgościł się półnagi wandal z łomem. Trudno o bardziej symboliczny dla końca 2020 r. obrazek.
Groza i groteska
Co tak naprawdę tam się stało? Problem z komentowaniem szturmu na Kapitol polega na tym, że był to dzień zarówno grozy – jednak zginęli ludzie – jak i groteski całego przedsięwzięcia. Z jednej strony, próba siłowego przerwania głosowania nad wynikami wyborów prezydenckich wypełnia wszystkie definicje próby puczu, zamachu stanu czy rodzimego terroryzmu. Z drugiej jednak, wszystko to – jak przystało na ten szalony czas – było kuriozalną wycinanką, ożywionym internetowym memem, dziwacznym spazmem fanatyzmu i amerykańskiego politycznego folkloru. Barbarzyńcy w Kapitolu pozowali do zdjęć, kradli „pamiątki”, ktoś miał zapalić sobie w świątyni parlamentaryzmu skręta z marihuany. Ich atak nie miał planu i ostatecznie nie zakłócił procesu zatwierdzenia wygranej Bidena i Harris o więcej niż kilka godzin. Jego autorzy za swój wybryk, który na razie przysporzył im głównie sławy w internecie, odpowiedzą w świetle surowego prawa.
Fani – a właściwie fanatycy – prezydenta Trumpa zaszkodzili przede wszystkim jemu. Zanim jeszcze było wiadomo, jak to wszystko się skończy, od prezydenta zaczęli odwracać się sojusznicy. Najpierw ci związani z nim tylko partyjnym sztandarem, jak senator Mitt Romney, który miał w trakcie szturmu na Kapitol powiedzieć do swoich republikańskich kolegów, że „mają, czego chcieli”. Od Trumpa na wyścigi zaczęli się odcinać kolejni, coraz ważniejsi, stronnicy – konserwatywny senator Lindsey Graham, lider prawicy w Kongresie Mitch McConnell i sam wiceprezydent u boku Trumpa, Mike Pence. Do 6 stycznia wszyscy oni byli gotowi świecić za prezydenta oczami i mniej lub bardziej sprawnie bronić jego programu. W ciągu kilku godzin od niego się odwrócili – pojawiły się rezygnacje, a nawet groźby tego, że w razie konieczności członkowie jego administracji zagłosują za odwołaniem prezydenta z urzędu.
Trudno oczywiście Trumpa żałować, bo dostał to, czego chciał. To sam prezydent wzniecał gniew – jak to się brzydko mówi – swojej „bazy”. Nawet w dniu, w którym tłum uderzył na Kapitol, Trump w swoim przemówieniu kwestionował wynik wyborów, nazywał je na zmianę „ukradzionymi” i „ustawionymi”, groził „walką do samego końca”. Jego słowa potraktowało poważnie wystarczająco dużo osób, by zaryzykować i podnieść rękę na demokratyczny proces. Trump jednak chciał czegoś więcej – wzniecić gniew najwierniejszych wyborców i podważyć wygraną Bidena, nawet kosztem lojalności bardziej establishmentowych republikanów, politycznych profesjonalistów w Kongresie i partii, którzy nie będą chcieli za niego umierać. Szczególnie teraz, gdy jest „kulawą kaczką”, jak się mówi na odchodzącego prezydenta bez władzy. I dokładnie to się stało – za fanatyczne oddanie części radykalnej prawicy prezydent ostatecznie zapłacił cenę szacunku i poparcia we własnej partii.
Trump miał „złoty róg” – mit ukradzionych wyborów, który mógł rozgrywać latami. W to, że Biden został wybrany nieuczciwie lub nie ma wystarczającej legitymacji do rządzenia, wierzy wystarczająco dużo Amerykanów, by Trump mógł zrobić z tego poważny użytek. Dokładnie to samo, o czym nie wszyscy już pamiętają, stało się przecież ponad 10 lat temu z Sarą Palin i ruchem „partii herbacianej”. Gdy Obama wygrał wybory, a w kraju szalał kryzys gospodarczy, rozczarowani porażką prawicowcy skrzyknęli się wokół niedoszłej pani wiceprezydent. Ich wiara w to, że „odebrano im” prawomocne zwycięstwo, pomogła zradykalizować prawicę i zasiać tyle podziałów w kraju, że kilka lat później nominację partii, a następnie prezydenturę, dostał nie kto inny jak sam Trump.
To ich wina!
Choć jednak Trump – przynajmniej w krótkiej perspektywie – został upokorzony, to olbrzymia radość i schadenfreude jego przeciwników są przedwczesne. Nie brakuje głosów, że to kompromitująca porażka całej prawicy, a terroryzm trumpistów z całą mocą trzeba zdusić. Łagodna ocena jest taka, że partia republikańska wejdzie w okres kryzysu tożsamości, a co surowsi krytycy piszą, że to pospolita grupa przestępcza i groźna junta. Inni wyrażają nadzieję, że teraz to demokraci będą siłą prawa i porządku, która obieca uchronić kraj przed prawicową przemocą. Wisi nad tym wszystkim nadzieja, że po takiej kompromitacji republikańscy politycy sami złożą się do grobu. Polityka jednak tak nie działa.
Już w pierwszym sondażu, jaki po wydarzeniach w Waszyngtonie przeprowadziła szanowana pracownia YouGov, aż połowa wyborców republikanów poparła szturm! 45% z 74 mln ludzi, którzy zagłosowali na Trumpa, to ponad 33 mln Amerykanów i Amerykanek. Wniosek jest jasny – nadzieje na to, że atak na Kapitol i porażka tego niewydarzonego zamachu stanu zmiecie trumpizm i prawicę z planszy, są bezpodstawne. Kilkadziesiąt milionów ludzi w USA jest dziś oburzonych nie na zamieszki w Waszyngtonie, ale na – ich zdaniem – hipokryzję demokratów i medialnych elit.
„Kiedy czarni demonstranci plądrowali sklepy, urzędy, komisariaty policji i całe dzielnice, nic sobie z tego nie robiliście” – wściekają się. Jest to porównanie mocno naciągane, bo mowa o wydarzeniach z różnych porządków, ale stojąca za nim emocja jest prawdziwa. Po prostu nie brakuje ludzi tak zradykalizowanych i lojalnych wobec partii, że zdolnych do usprawiedliwienia nawet ataku na siedzibę parlamentu. Byleby na złość „tym drugim”. W sondażu YouGov prawie 70% republikańskich wyborców mówi, że Donald Trump nie ponosi żadnej winy za to, co się stało!
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 3/2021, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. Jim Lo Scalzo/EPA/PAP
Post Dzień amerykańskiego chaosu pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.